Leżałem w opustoszałej uliczce, nie będąc w stanie zwrócić czyjejkolwiek uwagi na swoją niemoc. Po mnie, już koniec. Będę leżał, póki nie wyschnę albo póki nie znajdą mnie jacyś biedacy. Albo dresiarze, szukający nowych ofiar. Zupełnie jak ja... Zaśmiałem się w duchu na pewne skojarzenie, bo inaczej nie miałem szansy na wyrażenie swoich emocji. No tak, można by mnie nazwać mrocznym dresiarzem - przychodziłem, groziłem, czekałem i zabijałem.
Może jednak nie spotka mnie koniec podobny śmierciom moich dziewcząt? Nie żebym teraz dostał wyrzutów sumienia za swoje czyny, nie tak działał mój rozsądek - zresztą, on prawie w ogóle nie działał. Ewentualnie pracował na najniższych obrotach gdy wyczuwałem niebezpieczeństwo. Miałem po prostu nadzieję wyschnąć do dna żył i sobie leżeć po kres świata. Bo kto mógł wiedzieć, że tu jestem? Nikt. Nie powiedziałem nawet Sarze że tu idę. Klapa.
Ciekawe, czy to zabija? Czy tak się umiera? Po prostu nic nie czujesz poza tym, że jesteś odrętwiały? Nie czułem przytępienia umysłowego. Proszę bardzo, mogę w każdej chwili obliczyć jakiś logarytm. Nie żebym się chwalił, ale rok na Yale coś dał. Czułem tylko... Swoistą bezbronność. Bo w każdej chwili mógł przyjść jakiś wilkołak i mnie ugryźć. Mogła wrócić Marry i mnie zabić, lub, co byłoby gorsze, zgwałcić. Tylko nie to. Zresztą, ona chyba poszła. Mam nadzieję, że na zawsze.
Hmm... Teraz pojawiło się nowe uczucie. Wstyd. Jaki ja byłem głupi... Dlaczego nie poczekałem na Sarę?! Czułem do siebie politowanie. A siostra pewnie teraz czatowała na jakiegoś kolejnego faceta do przelecenia i zabicia. Czemu by nie przerzucić się na jej styl życia? W sumie i tak poluję tylko na ślicznotki. Nie, chyba bym nie mógł... Psychika by tego nie wytrzymała. Zresztą, ja byłem romantyczny. Potrafiłem postarać się o laurkę i kwiatki, jeśli tylko chciałem i miałem motywację. No i czekałem jak na razie na... Królewnę na białym rumaku? Coś w tym stylu.
O, jak błogo. Nie ruszać się, w ciszy myśleć nad sobą i swoją żałosną historią.
۞۞۞
Mimo że wiedziałam już dużo o asangach, wolałam zasięgnąć wiedzy jeszcze jednej wiedźmy, podobno ekspertki w sprawach tych szmat. Pisałam do Dave'a już od rana, ale nawet nie oddzwaniał. Jeju, mam nadzieję, że nic mu się nie stało... W końcu to on mi obiecał nowe szpilki od Prady na urodziny. No i może by mi było trochę go szkoda. Nawet nie trochę.
Zmierzałam do jednej z najobskurniejszych aptek pod Słońcem, czyli, jak głosił napis, "Samantha's Medicine". W oknach widniały przeżarte pleśnią deski a w nielicznych odkrytych szybkach stały tajemnicze przedmioty, jakieś amulety, kamyki, kępki suchych ziół. Jeden z kamyków był nawet ładny, jaskrawoniebieski. Nadawałby się jako zawieszka do mojego nowego łańcuszka.
Odepchnęłam ciężko drzwi i w moją twarz uderzył zapach starych książek i wielu, wielu ziół, jak w dobrej herbaciarni. Spojrzałam do drewnianym wnętrzu i po chwili zauważyłam małą, skuloną kobietkę za ladą.
- Mogę czymś służyć? - zapytała niska szatynka o urodzie latynoski, spoglądając pokornie znad kasy naokoło zawalonej medalikami.
- Samantha, tak? - odpowiedziałam pytaniem.
Dave by mnie okrzyczał.
- Tak, Samantha. Szukasz mnie w jakiejś szczególnej sprawie, wampirzyco? - zapytała, tym razem podstępnie.
Wow, nie wiedziałam, że można na tyle wyszkolić czarownicę, żeby rozpoznawała istoty bez żadnej wiedzy o konkretnym osobniku. Zaczynałam się powoli bać. Bo co, jeśli to nie jedyna z jej wyjątkowych umiejętności? Brr.
- Jestem Sara Cassidy i szukam jakichkolwiek informacji o asangach. Bardzo miło by było, gdybyś podała mi jakieś lekarstwo na ich nie wiem... Jad? Nie mam pojęcia, jak atakują. Proszę - dorzuciłam kurtuazyjnie dla wywarcia lepszego wrażenia.
- To mroczna część wiedzy o świecie - powiedziała cicho, ale tak samo strasznie, jaka była treść wypowiedzi. - Podałaś swoje nazwisko, jesteś tu w dobrej sprawie. - stwierdziła i odwróciła się plecami. - Asangi to wielkie, potężne stworzenia, Saro. Wyczuwam, że wiesz o nich już dużo - zdradza cię mina, kochana. - Mówiła jak stara babcia, tymczasem miała mniej więcej tyle lat, co Dave, czyli była jakieś trzy lata starsza ode mnie. - Nie będę cię zanudzać, powiem tylko, że nie ma skutecznego leku na ugryzienie bądź atak psychiczny asangi. Zaatakowanego uratuje tylko ofiara z niewinnego, ale wiedz, że zabicie niewinnego niesie ze sobą wieczne potępienie. - Mówiła coraz głośniej, gdyż wchodziła coraz dalej w głąb apteki.
Zaśmiałam się w duchu na te słowa. I tak jestem wiecznie potępiona, a z moich rąk zginęło tyle niewinnych... Ach, i gorących facetów, że naprawdę, potępienie mi już nie grozi. Diabli swego nie biorą.
Nie przerywałam jednak wywodu wiedźmy, nie chcąc jej zablokować w mówieniu.
- Ale jest lek na krew pół-wiedźmy, pół-człowieka. To prosty wywar z aspalatu. - powiedziała, zdjęła z półki jeden z wielu słoików i podeszła do mnie.
W środku były jakieś powyginane czerwone pędy pływające w lekko żółtym naparze. Niezbyt zachęcające, ale jeśli leczą... Dobrze mieć w kieszeni.
- Proszę. - Podała mi słój i przechyliła głowę. - Jest twój, jesteś w potrzebie. Twój brat został zaatakowany przez asangę. - rzuciła i odeszła za ladę.
- Jak to? - Byłam w szoku. - Gdzie? Powiedz mi, gdzie jest! - krzyknęłam błagalnie.
- Spokojnie. Overlords Street, przy włoskim bistro w uliczce. Idź szybko - powiedziała i poganiała mnie ręką.
- Dziękuję ci! - Rzuciłam się jej na szyję, a gdy się zorientowałam, że to zbyt poufałe, z konsternacją się oddaliłam. - Przepraszam. - bąknęłam. - Już lecę, dziękuję! - krzyknęłam przez ramię i wyleciałam z pomieszczenia, uważając na słoik z wywarem.
۞۞۞
Zastanawiałem się właśnie nad sensem kolonizacji Marsa, gdy znalazła mnie Sara. Na szczęście. Dzięki, Bogu Nieszczęść i Kochanych Sióstr.
- Czy ty nigdy nie możesz się mnie posłuchać?! Zawsze wychodzi ci to na dobre! - krzyczała, jednak na tyle cicho, aby nie zwrócić uwagi jakiegoś nocnego marka na ulicy.
A ja leżałem i dalej wpatrywałem się w nią, a raczej w miejsce, gdzie wgapiałem się od kilku godzin. Teraz stała tam Sara. Myślała, że jak nakrzyczy na mnie to to coś zdziała? Hola, czy to kiedykolwiek coś zdziałało? W końcu zorientowała się, że jej nie odpowiem i wyciągnęła jakiś słoik z torebki wartej zapewne miliony.
- Mam dla ciebie lek. I nie wybrzydzaj - rzuciła groźnie. - Ja jestem za pół godziny umówiona z Jaredem a ty ot tak zajmujesz mój cenny czas! - burczała pod nosem biorąc do strzykawki trochę obrzydliwej cieczy.
Wstrzyknęła mi płyn, siłą wciskając igłę strzykawki do moich nieruchomych ust. Już po chwili poczułem cudowne ciepło rozchodzące się od jamy ustnej po koniuszki małych palców u stóp.
- Dzięki ci, o pani - powiedziałem do niej jak w czasach naszej młodości. - Skąd...
- Nie mam czasu, jestem nieumalowana, nieubrana, ja nie wyglądam. Muszę iść, weź to ze sobą i noś porcję jak będziesz z Marry - powiedziała zostawiając słój i zniknęła.
Nawet nie zdążyłem spytać, co właśnie wypiłem, ale nazwa nie była ważna - ten smak mówił sam za siebie. Była to pewnie jakaś rzygownica biała lub coś w tym stylu.
Wziąłem słój i wstałem. Otrząsnąłem się z całodniowego kurzu i pobiegłem do kanciapy, gdzie odstawiłem naczynie i wziąłem prysznic. Gdybym był człowiekiem, pewnie zaburczałoby mi w brzuchu, jednak poczułem tylko małe mrowienie w żyłach. Czas na kolejną panienkę.
_________________
Eh, troszkę nudnawo, wiem ;) Już niedługo zaczną się romanse, na razie wprowadzam akcję. Jeszcze jedna prośba. JAK ZROBIĆ W BLOGSPOCIE RÓWNE AKAPITY?! Bo już mnie lekko trafia szlag. Pomóżcie!
Zdesperowana Ariana