Zakapturzona postać przemierzała gęstwinę lasu, w którym jedynym źródłem światła było odbijające się na mokrych liściach blade promyki księżycowej poświaty. W jej głowie tłukły się myśli o pewnej czarownicy, która – oczywistym jest – ukrywała się od jakiegoś czasu w małej, drewnianej chatce na brzegu puszczy.
- No, gdzie ta stara wiedźma… - mruknęła, jednocześnie rozglądając się po ciemnym lesie w nadziei na jakikolwiek błysk, ruch, trzask.
Odgarnęła dłonią ciężką, mokrą gałąź niskiej jodły. Miliony kropelek z igieł spadły na jej kaptur, cicho stukając o materiał peleryny i skapując po niej na twarz i szyję. Jedna z gałązek musnęła oko, tym samym zacierając je i sprawiając duży ból. Jednak ten ból nie przysłonił widoku, który okazał się wybawieniem i sukcesem w jednym. Wybawieniem od gniewu Rady. Sukcesem w dążeniu do władzy.
Jej oczom ukazał się stary, lekko omszały przy ziemi budyneczek, wyglądający na niezamieszkany przez dłuższy czas. Jednak ona była przekonana, że znalazła klucz do zwycięstwa, bo teraz, gdy poczuła jego smak na koniuszku języka, nic nie jest w stanie jej powstrzymać. Przynajmniej tak sobie wmawiała.
Podeszła najciszej jak potrafiła do domku i otworzyła na pozór nieużywane od wieków drzwi oparte na metalowych zawiasach, które, wprawione w ruch, lekko zaskrzypiały. Rozejrzała się szybko po wnętrzu, dostrzegając jedynie odbity księżyc w małym, okrągłym lustrze. Dalej oglądać nie było jej dane, gdyż w jej stronę pomknęła jasna kula ognia wystrzelona zza drzwi.
Natychmiast zareagowała, wyrzucając z siebie niebieską kulę mocy. Trafiła w lustro, które łamiąc się na miliony maleńkich kawałków spadło na podłogę chatki tworząc dźwięk przypominający krople deszczu, jednak strzał nie poszedł na marne. Energia odbiła się i trafiła w kobietę, której szukała.
Dziewczyna padła na podłogę bez ruchu, wpatrując się pusto w przestrzeń przed jej oczyma.
- Widzisz, Diane – mruknęła zwycięsko zakapturzona postać wprost do ucha leżącej. Ściągnęła kaptur i złapała ją za podbródek. – Znalazłam cię, choć zarzekałaś, że nie dam rady.
- Gratuluję. Wygrałaś – szepnęła dziewczyna. – Dalej, zabij mnie. Tyle przecież na to czekałaś… Siostro.
W oczach Lindy pojawiły się łzy. Że też musiała jej przypomnieć więzi krwi, to, że kiedyś były bliżej niż ktokolwiek inny. Ich drogi rozeszły się w 1776 roku, roku walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Diane dowiedziała się o znaczeniu swojego znaku, a Linda… Linda została asangą. Łowczynią. Śmiertelnym wrogiem własnej siostry.
- Masz rację. Tyle na to czekałam – rzuciła i szybkim ruchem wyciągając nóż zza podszewki peleryny, wbiła go w pierś Diane.
Patrząc w niebieskie oczy siostry, tak podobne do jej oczu, widziała gasnący blask życia. Wstała z ciała dziewczyny pewna wygranej, lecz nagle rozrywający ból przeszedł jej ciało od rany, która pojawiła się na piersi kobiety. „Jakim cudem… Gdzie… Jak się zraniłam?” – zastanawiała się, lecz nie miała już nad czym myśleć. Zrozumiała wszystko w sekundę, a chwilę później padła bez życia na ziemię.
۞۞۞
Chris
- Musisz się mocniej skupić na tym, co masz w środku! – krzyczała co chwilę Samantha, jakbym nie wiedziała. A wiedziałam dobrze, bo wypominała mi brak skupienia co trzy minuty od czterech godzin.
- Jak mam się skupić, jak nie wiem na czym? Do czasu twoich abrakadabrowych rewelacji nie wiedziałam, że mam w sobie coś, co nazywasz „światłem”. I nawet nie próbuj mi mówić, że jestem jakąś cholerną wróżką! – wykrzyknęłam.
Gdy czarownica powiedziała mi o rzekomym „świetle” wewnątrz mnie naszło mnie automatycznie skojarzenie z bohaterką pewnego serialu. I nie miałam zamiaru wysłuchiwać historii o elfach, którym okazała się Sookie. To wszystko było tak niesamowicie śmieszne… Wymagano ode mnie niemożliwego, które miałam zdziałać za pomocą czegoś, czego nigdy na oczy nie widziałam i nie zdawałam sobie sprawy, że mam. Paranoja.
- Po prostu wyobraź sobie że… Jesteś kubkiem wody. Czerpiesz energię z ziemi, bo jesteś dobrym przewodnikiem prądu. Czyli światła. Po prostu wyrzuć z siebie trochę tego prądu – powiedziała łagodniej, próbując przekonać mnie do współpracy w każdy możliwy sposób.
Spojrzałam na nią z politowaniem.
- Przepraszam, ale moja wyobraźnia mnie informuje, że nie jest na tyle rozciągliwa by dostosować się do twoich metafor, Kasandro. Poza tym, jest tak samo zmęczona jak ja cała. Apeluję o przerwę – sapnęłam i padłam wyczerpana na miękki skórzany fotel stojący tuż przy moim boku.
- Och, niech ci będzie – jęknęła niechętnie Samantha.
Na oparciu mojego siedziska nagle znalazł się Dave, wciąż zaskakujący mnie bezszelestnym pojawianiem się i znikaniem jak w sztuczkach Coperfielda. Wziął mnie za lewą rękę, rozcierając obolałe od zaciskania w pięść palce. Zamknęłam oczy, ale nie dane było mi długo zażywać spokoju, gdyż do salonu wpadł Różowy Czołg Jej Wysokości Sary. Oczywiście najpierw wydarła się na Dave’a, że położył nogi na jej ukochanym (i zresztą nie jedynym ukochanym) szklanym stole, potem okrzyczała Samanthę, że ściągnęła niepotrzebnie buty i gdy przyszła kolej na mnie, musiała wspomnieć o tym, że mam na sobie jej koszulkę z logiem jej ulubionego bandu, którą pożyczyłam bez pytania, wypomnieć mi opieranie się czołem o oparcie fotela (na marginesie, wcale się nie pobrudziło od podkładu) oraz przytulić mnie, gdy zrozumiała, że nie mam siły jej słuchać.
- Sam, nie mam siły na więcej. Czuję się… Wypompowana. – Rzuciłam, patrząc błagalnie na szatynkę.
- To dobry znak. Może coś w końcu wyjdzie – krzyknęła z entuzjazmem.
- Tak tak, na pewno, ale to już jut…
- To już zobaczymy jutro – powiedział w tym samym momencie Dave, patrząc groźnie na dziewczynę. – Chodź – rzekł do mnie i bez pytania pociągnął w stronę sypialni – Musisz się przespać.
- Hej, a ty w ogóle śpisz?
- Śpię, ale rzadko. I nie potrzebuję snu w takich ilościach jak ludzie – odpowiedział, grzebiąc w bieliźniarce Sary i wyciągając pudrowo-różową koszulkę nocną na ramiączkach.
- Mogę zobaczyć twoje kły? – zapytałam, ściągając z siebie lekkie ubrania, które również ukradłam siostrze Dave’a.
- Nie. Idziesz spać, bo zemdlejesz – rzucił krótko.
- Ej! Nie zasnę póki mi nie pokażesz kłów. – Tupnęłam nogą jak dziecko i założyłam ręce, robiąc obrażoną minę.
Podszedł do mnie i schylił się do szyi, a moje serce zaczęło wybijać nierówny, szaleńczy rytm. Ugryzie mnie? Czy to boli? A jeśli mnie zabije?
Nie, nie zabije mnie. Raczej.
Chyba.
Przytknął usta do mojej tętnicy i otworzył je, szepcząc:
- Śpij dobrze, mała.
I już go nie było.
۞۞۞
Marry
- Czyli, w kilku słowach, mam ją zaatakować przy użyciu mocy, ale zabić srebrnym sztyletem? – zapytałam, niepewna prostoty zadania.
- Dokładnie. Nic prostszego – Na ustach Wiery ukazał się słaby uśmiech, wyćwiczony przez setki lat życia i odpowiadania na pytania ze spokojem i miłym nastawieniem. – Zabukowałam wam bilety, tobie i Perisowi.
- Jak… Jak wyobrażasz sobie wielkiego mężczyznę z jeszcze większymi czarnymi skrzydłami siedzącego w pierwszej klasie w samolocie? – Akurat to nie mieściło mi się w głowie.
- Spokojnie, o to się nie martw. Wystarczy, że obmyślisz plan na Wiedźmę Ducha. Masz jeden dzień, gdyż jutro wieczorem jest wylot.
- Dam radę – powiedziałam z przekonaniem i wyszłam z korytarza prowadzącego do głównej Sali zamku.
Nie ma szans, żebym nie dała rady. Za dużo wyrządziła szkód mnie i Dave’owi, żebym teraz mogła jej darować. A Dave nie będzie miał nic przeciwko, jestem pewna. Jeszcze do mnie wróci.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Wow, akapity tak równe, wow *.* To chyba jakiś cud, w końcu są takie, jak w Wordzie! ♥
Ach, wracając do tematu. Dziękuję Fallen. Za to że była, co potwierdziła pod wczorajszym postem. I jest. I mam nadzieję, że będzie :) Mam cichą nadzieję także na to, że wrócą inni czytelnicy! Wyczekuję wszystkich. Czekam ze szczególną niecierpliwością na anonimów - jeśli nie podpisujemy się nickiem, piszemy komentarz prosto z serca. Więc: anonimie, skomentuj! :) Was wszystkich także proszę o komentarze i przepraszam, że nie było mnie tak długo. Przepraszam.
Ariana